Berliński listopad to miesiąc dylematów. Wsiąść na rower i ryzykować deszcz czy jednak złamać się i wskoczyć do naziemnej kolejki. Cztery stopnie powyżej zera i delikatne opady pomogły mi dziś podjąć decyzję. Udałem się na pobliską stację S-Bahnu.
S-Bahn to trzysta kilometrów tras, które przebiegają przez niemal sto siedemdziesiąt stacji. Trzy z nich liczą się dla mnie szczególnie: Bellevue - znajdująca się na północnej krawędzi parku Tiergarten i najbliższa miejscu, w którym mieszkam, Hackescher Markt - usytuowana nieopodal biura, w którym pracuję, oraz osadzony między nimi Hauptbahnhof - stalowo-szklany labirynt, będący komunikacyjnym centrum miasta.
Pokonanie odcinka Bellevue - Hackescher Markt zajmuje około piętnastu minut. Wystarczą one na pochłonięcie kilku stron książki czy sporą dawkę gagów Grega Proopsa. Pozwolą też przyjrzeć się pozostałym pasażerom i odczuć, że jedzie się z nimi, a nie obok nich.
Jazda na rowerze tego poczucia nie daje. Uwagę trzeba wtedy poświęcić ruchowi drogowemu i omijaniu beztroskich przechodniów, co jest doświadczeniem raczej izolującym. Nie ma tu miejsca na współdzielenie wagonu. Nie ma bezpośredniego kontaktu z innymi gdy nowa fala wsiadających zmusza resztę do rekonfiguracji zajmowanej przez nich przestrzeni. Nie ma zdawkowych spojrzeń i prób rozszyfrowania tytułów otwartych powieści i magazynów. Dlatego zdarza mi się zrezygnować z roweru, nawet przy lepszej pogodzie.
Poza tym to właśnie w S-Bahnie natknę się na chłopaka, który w narkotycznej euforii zwisa głową w dół z poręczy zamocowanej pod sufitem wagonu.